------------------------------------------------------------------------
Smoleńsk juz wcześniej pojawiał się w Waszych propozycjach pierwszego zdania,
ale nigdy nie zebrał największej ilości lajków. Tym razem było inaczej, przyklasnęliście pomysłowi Zosi.
No dobrze...
Smoleńsk juz wcześniej pojawiał się w Waszych propozycjach pierwszego zdania,
ale nigdy nie zebrał największej ilości lajków. Tym razem było inaczej, przyklasnęliście pomysłowi Zosi.
No dobrze...
----------------------------------------------------------------------
Musiałem
się przenieść w czasie i w przestrzeni do 10 kwietnia 2010 do Smoleńska, aby raz
na zawsze wyjaśnić pewną katastrofę.
Wyglądało mi to trochę na bezsens, już przed Megarewolucją stało się jasne,
że wszystkie zapisy i czarne skrzynki są sfałszowane, a po Megarewolucji nikt
się nie zajmował bzdurami i temat katastrofy umarł śmiercią naturalną. Co
prawda niedawno ukazała się książka Marii i Lecha Kaczyńskich "O tym jak
porwało nas UFO i dlaczego to musiało wyglądać na katastrofę", ale
przecież wszyscy wiedzą, że napisały ją klony, nie oryginalne postacie. Stek
bzdur science fiction ze wskazaniem na fiction, jednak napisany ciekawym językiem, dlatego zamierzałem to kiedyś przeczytać.
A
więc musiałem sie przenieść do Smoleńska. Do 2010 roku. "Szkoda, że zużyłem swój
rządowy przenośnik w czasie na pozbycie się Lizz" - pomyślałem i poklepałem się po kurtce.
–
Czego znowu? – warknęła.
–
Pamiętasz to ustrojstwo do przenoszenia się w czasie? Zastanawiam się, czy nie
mam drugiego.
– Zajrzyj do wewnętrznej kieszeni. Nie przeszkadzaj, medytuję – burknęła i zamilkła.
Wewnętrzna
kieszeń była pozbawiona autonomicznego systemu odzieżowego. Całe szczęście,
wystarczy mi wulgarny rękaw i bezczelna kurtka.
Chwilę
poszperałem, znalazłem paczkę miętówek i poszukiwane urządzenie. "Zaraz, dlaczego miałbym je
ustawiać na Smoleńsk? – zastanowiłem się – żeby wyjaśnić katastrofę muszę przecież wsiąść do tego samolotu. A zanim sie rozbije po prostu przeniosę
się z powrotem do swoich czasów".
Tak zrobiłem, ustawiłem datę: 10.04.2010, godzinę: tuż po północy, miejsce docelowe: lotnisko Okęcie.
I nacisnąłem guzik.
Rządowy
Tu–154 był zaparkowany pośród innych maszyn w miejscu oznaczonym tablicą
"Samoloty rządowe, parking strzeżony". Wygładziłem ubranie, kazałem
się zamknąć kieszeni, która akurat ten moment wybrała, by wdać się z rękawem w polityczną sprzeczkę i podszedłem do budki strażnika. Oglądał telewizję.
–
Przepraszam pana, halo! Przepraszam! – zastukałem w okienko – Dobry wieczór,
proszę pana, koleżanka zostawiła w
samolocie telefon, mogę wejść zabrać?
–
Który samolot?
–
Eeeee... yyy... o tamten! – wskazałem rządowy północnokoreański kukuruźnik, na
kadłubie którego spod krzywo namalowanej flagi Korei Północnej wyraźnie
przebijał napis "loty widokowe, opryski"
–
Wchodź pan – stróż machnął ręką i odwrócił się do telewizora.
Podszedłem
do oznaczonego biało-czerwoną szachownicą samolotu zastanawiając się jak do
niego wejdę. Pod samolotem siedział człowiek w wojskowej kurtce. Mimo
słabego oświetlenia wytatuowana na jego łysej czaszce swastyka bardzo rzucała się w oczy. W ręku trzymał szlifierkę kątową, którą przecinał jakieś przewody.
–
Panie! Jak się wchodzi do tego samolotu?
Musiałem
krzyknąć jeszcze dwa razy, żeby mnie usłyszał, wyłączył fleksa, podniósł z
twarzy maskę ochronną i machnął ręką wskazując kierunek.
Niepotrzebnie się martwiłem. Od drugiej strony były podstawione schody, akurat schodzili z
nich brodaci faceci w turbanach.
–
Dobry wieczór, ja do samolotu. Służbowo – bezczelnie skłamałem.
–
Allah akbar, allah akbar – odpowiedzieli i ukłonili się grzecznie. Jeden z nich
starał się ukryć za plecami skrzynkę. Gdy mnie mijali odczytałem na skrzynce
napis "TNT, ACME".
Stając
w drzwiach statku powietrznego poczułem zapach benzyny. W głębi samolotu, między rzędami foteli stał właściciel jednej z
bardziej znanych twarzy partii PieS, chlustając na fotele ciecz z przenośnego
kanistra.
–
Ostatnie miejsce na liście? – mamrotał do siebie – już ja wam kurwa pokażę
ostatnie miejsce na liście – zauważył mnie. – Myję fotele – schował kanister za
sobą – bo brudne były.
–
Ja służbowo – odparłem, otworzyłem schowek nad fotelami tuż za kabiną pilotów i
zacząłem się gramolić do środka. Właściciel znanej twarzy pomógł mi wejść do
środka, nadal złorzecząc wytrząsnął resztkę zawartości kanistra na fotel przy
wyjściu, pomachał mi ręką na pożegnanie i wyszedł.
Do
odlotu miałem siedem godzin, więc poprosiłem kurtkę, żeby mnie obudziła,
gdybym zaspał i zamknąłem oczy.
Obudził
mnie gwar rozmów. Zerknąłem na zegarek, była siódma. Klnąc na złośliwość
kurtki wyjrzałem przez szczelinę.
Na
pokład wchodziła kościelna delegacja. Siadali akurat pode mną.
–
Wrzuć torbę do schowka – rzekł grubszy.
–
Wolę ją trzymać przy sobie – odparł jeszcze grubszy, a ja odetchnąłem, schowek był miejscem mojego ukrycia. – Mam tu
bardzo autentyczne dokumenty świadczące, że Żydzi zaplanowali kryzys. Wiedzą,
że je mam, dlatego zawsze noszę je przy sobie.
–
Nie boisz się, że ci coś zrobią? – najgrubszy rozłożył podłokietniki zajmując dwa fotele jednocześnie.
Poczułem, że samolot przechyla się lekko w prawo.
–
Na wszelki wypadek noszę broń – grubszy odchylił sutannę i pokazał
kolegom z zakrystii stary niemiecki granat przeciwczołgowy na długiej rączce. Powstrzymałem się od gwizdnięcia.
Powoli
pokład się zapełniał. Jako ostatni weszli Najważniejsi Goście oraz
podtrzymywani przez nich piloci. Jeden z pilotów trzymał dzidę
–
Dobry wieczór... wrrrróć! – ryknął pilot akurat nie uzbrojony w broń miotaną –
Dzieńdoberek wszystkim! Najważniejsze pytanie... ale wczoraj była impreza! –
czknął – Ale najważniejsze to... a tak, pytanie! Czy ktoś tu umie prowadzić
samolot? Oprócz niego?! – walnął w plecy drugiego z pilotów, aż ten się potknął
i trzymaną przez siebie dzidą przebił ścianę
–
Oj cholera.
–
Nic się nie stało, nic się nie stało – Najważniejszy pasażer wyjął z kieszeni
reklamówkę, wydostał z niej kanapki, a torbą zatkał dziurę. Zajrzał do kanapek. – Kurwa – zaklął, z wyrzutem spojrzał na żonę i podniósł kanapki do góry –
chce ktoś kanapki z pasztetem?!
Na kanapki z pasztetem nie było chętnych, za to na poprowadzenie samolotu reflektował biskup.
–
Nigdy tego nie robiłem, ale zawsze, hehe jest ten pierwszy raz.
Po
czym część towarzystwa udała się do kokpitu, żeby mu podpowiadać, część wyjęła
kiełbaski i rozpaliła w tylnej część samolotu niewielkiego grilla, zaś piloci
poszli spać.
Kilka minut później drżenie samolotu poinformowało mnie, że obsłudze udało się
włączyć silniki. Obudziło to jednego z pilotów (tego z dzidą, obecnie bez
dzidy), który poszedł do kabiny udzielać fachowych porad.
–
Połącz się z wieżą. Tu naciśnij i poproś o zgodę na start.
–
Nikogo nie proś. Ja pozwalam, a ja tu jestem najważniejszy.
Po kilku minutach dochodzącego z kokpitu przekomarzania samolot ostatecznie ruszył i po kilku sekundach dziwne
uczucie w żołądku pozwoliło mi się domyślić, że jesteśmy w powietrzu.
–
Samolot rządowy? Nie skończyliśmy tankować paliwa! – rozległ się w głośnikach
głos kontrolera lotu.
– I
chuj. – Odpowiedział głos Najważniejszego Pasażera, co wywołało ogólny wybuch wesołości.
–
Urwaliście wąż od dystrybutora!
–
Kolego – do mikrofonu przysunął się generał – uważaj, z kim tańczysz.
–
Chodzi o to, że macie za mało paliwa a jeszcze wam wycieka!
– A
propos wycieka, znacie kawał jak... – zaczął mówić Najważniejszy Pasażer i w
tym momencie w samolocie rozległ się huk.
–
Co to było? Co się stało?! – głosy pasażerów
siedzących przy grillu wykazywały objawy przestrachu.
–
Spokojnie – w kokpicie pojawił się najgrubszy z hierarchów – zderzyliśmy się
tylko ze stadem gęsi.
Ponowny
huk był jeszcze głośniejszy.
– A
teraz – rozległ się głos z wnętrza kabiny – zderzyliśmy się ze stadem
jastrzębi, które miały przeganiać te gęsi.
Trzeci
huk wstrząsnął samolotem.
–
Treser tych jastrzębi! – padło wyjaśnienie.
Z
kokpitu wyłonił się grubszy z kościelnych dostojników, ponieważ nie mogli się
obaj zmieścić w drzwiach obaj opadli na siedzenia po lewej stronie samolotu,
który przechylił się tym razem w lewo.
– Ahoj tam, przy sterach, nie moglibyście lecieć wyżej?! – zaproponował jeden z biwakowiczów po tym, jak
samolot zmiótł ze swojej drogi kolejno samochód tresera jastrzębi, przyczepę kempingową tresera jastrzębi i garaż, w którym treser jastrzębi uczył swoich
podopiecznych metod ganiania ptactwa na terenie stołecznego lotniska (metodą wyświetlania slajdów i odtwarzania muzyki relaksacyjnej).
–
Tu naciśnij – ktoś z obecnych w sterówce musiał wcisnąc guzik autopilota, bo
samolot z rykiem silnika poszedł stromo w górę i po paru chwilach znaleźliśmy
się nad chmurami.
Później
przy grillu zaczęło się śpiewanie pieśni patriotycznych i szant, więc się
zdrzemnąłem.
Obudziłem
się jakąś godzinę później.
–
Strzelają do nas – krzyczał damski głos w kabinie pilotów. Wychyliłem głowę ze swojej kryjówki. –
Dlaczego do nas strzelają? Czy ktoś wie jak włączyć radio? – siedząca
akurat przy sterach posłanka próbowała odgasić papierosa. Stojący obok niej minister podał jej popielniczkę, nacisnął na chybił
trafił kilka guzików, dzięki czemu włączył wycieraczki, migoczące światełko, złożył
lusterka a za ostatnim naciśnięciem włączył radio.
–
Tu estońskie siły powietrzne, naruszyliście przestrzeń powietrzną Estonii,
następna salwa nie będzie ostrzegawcza - powiedziało urządzenie.
–
Ej no, jak był ustawiony autopilot? – salwa przerwała nie tylko mój sen, ale
również pilota imprezowicza. Spod grilla odpowiedziało mu zbiorowe wzruszenie ramionami, więc owinąwszy się kocem poszedł skorygować
kurs.
Po
chwili odrzutowce widoczne w lewych oknach zaczęły się oddalać, ku wielkiemu zmartwieniu
wszystkich pokazujących im języki i środkowe palce zgromadzonych przy lewej
szybie polityków.
–
Oo ja pierdolę – mało dyplomatycznie zagaił szef protokołu dyplomatycznego –
patrzcie, co znalazłem pod siedzeniem! – podniósł do góry plik kartek.
–
Co to jest?
–
Gwarancja samolotu. Piszą, że wczoraj się skończyła.
–
Pokaż mi to – Najważniejszy Pasażer wziął od szefa protokołu kartki, przejrzał
je i wyjął telefon – muszę zadzwonić do brata.
Rozmowa była krótka.
– Nie mogę rozmawiać długo, bo mnie namierzają skurwysyny - Najważniejszy Pasażer pokazał palcem sufit mniej więcej w miejscu, w którym byłem schowany - brat mówi, żeby się nie przejmować, te samoloty są praktycznie niezniszczalne.
Jak byśmy chcieli to moglibyśmy skrzydłem ścinać drzewa.
–
Jakie drzewa?
–
Co?
–
Jakie drzewa moglibyśmy ścinać?
–
Każde.
– A
sosnę?
–
Oczywiście.
– A
brzozę?
–
Brzozę też.
–
Eeeee, brzozę to raczej nie – zaprzeczył jeden z wojskowych. – Za twarda jest.
– Wy tam, z tyłu – z kokpitu dobiegł głos jednej z siedzący za sterami posłanek – niech ktoś
nam przyjdzie pomóc, będziemy lądować! Ojej, widzę stado dzików! Jakie śliczne! - zapiszczała.
Najważniejszy
Pasażer spojrzał na wojskowego:
– A
chcesz się założyć?
W
momencie katastrofy nacisnąłem guzik w moim przenośniku czasu i natychmiast znalazłem się z powrotem w roku 2030.
Schowałem do kieszeni urządzenie i zapaliłem papierosa. Wiedziałem
o katastrofie wszystko.
Przyczyna, taka prawdziwa przyczyna była tylko jedna.
Przyczyna, taka prawdziwa przyczyna była tylko jedna.
Nie
były nią rozstawione przed lądowiskiem maszyny do robienia dymu, choć zrobiły
tego dymu całe mnóstwo. Kilkudziesięciu wyposażonym we wskaźniki laserowe
dzieciom udało się co prawda na chwilę oślepić jedną z pilotek, ale również nie
to spowodowało katastrofę. Jedynym skutkiem trafienia niewielkiego meteorytu,
który przebił samolot na sekundy przed lądowaniem było zniszczenie grilla i należącego
do biskupa śpiewnika z szantami.
I nie był prawdziwą
przyczyną katastrofy fakt, że podczas lądowania wszyscy pasażerowie nagle przeszli na prawą
stronę samolotu, bo chcieli pomachać do pasącego się stada dzików.
Tylko to, że postanowili rzucić tym dzikom kanapki z pasztetem i w tym celu otworzyli drzwi.
Wróciłem do mieszkania, a tam czekała na mnie niespodzianka...